szatą arlekina, wędruje po świecie, wywabiając zaspałe Erosy i osmutniałych Satyrów z mrocznych piwnic i zakamarków, gdzie się pokryły pokonane szarzyzną codziennego życia. Melodja była żywa, pełna humoru, a każda zwrotka kończyła się refrenem:
To, co lewe, w prawą dąży stronę...
To, co czarne, białem być się sili...
Krok koniecznie chce być równym mili...
Cisza coraz to rozgłośniej huczy...
Stać! Porządku błazen was nauczy!
Ha, ha, ha!
Światu błazna trza!
Więc pędzę, więc biegnę co tchu,
Arnold nie spuszczał oczu z Emy, zasłuchanej w muzykę. Siedziała nieruchoma, a on myślał, że również niezbyt wiele sobie robi z tego całego pobrzękiwania i pragnie pozbyć się dziwnego natręta. Ale było inaczej. Znieruchomienie owe było głębokie. Oparła o stół obnażony łokieć, głowę złożyła na dłoni, oczy przysłoniła długiemi rzęsami, na ustach jej zjawił się tajemniczy uśmiech.
Arnold wysilał się, by ściągnąć na siebie jej spojrzenie, potem trącił ją zlekka pod stołem końcem trzewika, wreszcie ponowił ten gest w sposób dosadniejszy. Mimo wszystko nie zwróciła nań oczu. Cofnął więc nogę i ogarnęła go podejrzliwość.
Po chwili, skończywszy piosenkę, nieznajomy ujął kieliszek i wzniósł w misternych słowach zdrowie capionogiej świty bożka baśni, tych wszystkich złodziejaszków, wykradających serca, włamujących się