Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/47

Ta strona została przepisana.

domiła jej to pewnego rodzaju zaniepokojenie własnego= sumienia.
Onieśmieliło ją to potrochu, to też brakło pewności jej głosowi, gdy spytała:
— Cóż to ma znaczyć? Cóż ci to, Arnoldzie?
Zwrócił w jej stronę głowę, jakby ją teraz dopiero zauważył i zmierzył ją oczyma od stóp do głowy. Patrzył długo, a potem rzekł:
— Słyszałaś przecież. Poleciłem, zgasić światło! Niema przecież żadnego sensu robić iluminację i to przez całą noc.
Przyniósł z sąsiedniego pokoju niewielką lampę stołową, usiadł przy biurku i rozłożył książkę z zapiskami wizyt, jakby zamierzał zestawiać rachunki dla pacjentów.
Ema stała dalej oparta o poręcz. Pochyliła się tylko i kołysała zlekka. Mimo niepokoju nie mogła powstrzymać uśmiechu. Mnóstwo wesołych miłych wspomnień wywoływała ta jego zagniewana mina. Z oburzeniem było mu bardzo do twarzy, a od niepamiętanych już czasów zapomniał się złościć.
Przypomniała też sobie w jaki sposób rozbrajała go dawniej, gdy był zły. Dawszy mu chwilę czasu na zebranie myśli, usiadła na poręczy jego fotelu, objęła go za szyję i spytała swobodnie:
— Arnoldzie, czyż uczyniłam coś, co ci się nie podoba?
Ale odniosło to zgoła inny skutek, niż za czasu narzeczeństwa. Odsunął ją od siebie zgoła szorstko i poprosił, by mu oszczędziła czułości.
— Arnoldzie! — zawołała.