nimi tego rodzaju długotrwałe nieporozumienie. Arnold nie powiedział jej nawet rano: dzień dobry i pojechał bez pożegnania.
Usiadła wkońcu, jak to czyniła dawniej przy oknie pracowni, skąd widać było szereg słupów telegraficznych, ciągnący się aż hen daleko do wzgórz wrzosowych. Siedziała tak z pończochą, zarzuconą na ramię i wielkim koszem różnych wełnianych drobiazgów na kolanach i rzucała raz po raz w pustać stęsknione spojrzenia.
Dzień to był mglisty, na dworze tajało i ciężkie powietrze dawało się we znaki, bowiem wszyscy nawykli do rzeźwego powiewu od zachodu, łaszącego się niby kot przymilnie do ścian domu i pomiaukującego zcicha. Szemrały leniwo krople ciekące z dachu, zresztą nic nie przerywało głuchej ciszy.
Czasem przesuwała się ludzka postać, brocząca w śnieżystem błocie, ale Ema wbrew nawykowi nie badała kto to. Nawet kiedy pojawił się kroczący na krzywych nogach nauczyciel Soerensen, zamajaczyła jej sylwetka jego sennie jeno w świadomości i prześliznęło się przypuszczenie, że pewnie znowu coś przeciw nim przedsiębierze.
Rozmyślała nad tem co powie Arnoldowi, kiedy wróci i przeprosi ją. Nie zamierzała zgoła drożyć się ze sobą i robić mu scen. Podobał jej się nawet w roli Otella, z którą mu bardzo było do twarzy, to też postanowiła przebaczać mu zawsze męskie jego usterki. Ale chciała wziąć swego pana i władzę za ucho i udowodnić mu, że nie miał żadnego powodu podejrzewać jej o taki brak gustu, by wolała od mężczyzny jakim był Arnold, podstarzałego, łysawego muzykanta z policzkami wydętemi, niby trębacz archanielski. Wahała się, czy ma mu przypomnieć, jak to raz odesłał jej
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/50
Ta strona została przepisana.