Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/53

Ta strona została przepisana.

chwycenia związku niedołężnie oddanych akordów, przekonał się, że była to jedna z owych namiętnych piosnek francuskich, czy włoskich, śpiewanych przez nieznajomego.
Prędko otworzył drzwi i wkroczył do salonu. Nie zauważyła jego obecności i udało mu się przychwycić ją na uczynku bujania myślami po niewłaściwych sferach. Natychmiast przestała grać i wstając rzuciła nań z pod rzęs spojrzenie baczne i trwożne zarazem.
Nie rzekłszy słowa, poszedł do sypialni i przy odział się w szlafrok. Gdy wrócił, stała przy oknie i wyglądała na świat. Nie obracając się spytała, czy ma zaświecić lampę.
— Nie! — odparł, a po chwili rzekł: — To prawdziwa nowość, że zaczynasz grać! — Usiadł przy piecu i dodał: — Co grałaś?
— Nic, zwykłe ćwiczenia.
Zabolało ją, że musi kłamać. Stało się to po raz pierwszy. Niepodobieństwem jednak było dać mu pojęcie o uczuciach, jakich doznawała. Nie zrozumiałby nigdy.
Sama ich nie rozumiała.
Jakże mogła określić przyczynę swej zadumy, jakiem słowem nazwać owo polatywanie myśli wokół tajemniczych, niedozwolonych zjaw, ową dziedzicznie obciążającą każdego zaródź deprawacji, ferment, który sprawia, iż miłość kobiety zawsze perli się, słodka jest i świeża.
Milczenie Arnolda, podkreślone jeszcze rozgwarem dzieci, dolatającym z jadalni, niepokoiło ją. Każda minuta ciszy stawała się milą przestrzeni pomiędzy nią a resztą ludzi. Zapadali gdzieś, znikali w przepaściach