Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/54

Ta strona została przepisana.

zimna i zamrozu. Jednocześnie rozwierały się w niej samej otchłanie i patrzyła w bezdnie, kędy w niezbadanych zakątkach człowieczego serca żywię królestwo demonów.
Poszukała oczyma Arnolda i spostrzegła, że siedzi skulony w fotelu, z twarzą tak bladą, iż połyska w mroku.
Zdobyła się na odwagę, zbliżyła się doń i powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu:
— Arnoldzie...!
Nie dał jej skończyć. Chwycił ją za ramię i pchnął z tak brutalną siłą, że padła na ziemię.
— Ladacznico! — wycharczał głucho.
Klęczała na środku pokoju z rękami przy twarzy, zdumiona, wrąca gniewem, zawstydzona, a jednocześnie przejęta takiem uczuciem zmysłowej rozkoszy, że ponownie zadrżała ze strachu.
Po upływie długiej dopiero chwili była w możności wstać i odeszła do sypialni, ciągle zasłaniając twarz rękami.

W dwa dni potem jechał Arnold przez pustkowie, popędzany silnym, wschodnim wiatrem. Siedział wygodnie rozparty w bryczce, z głową i uszami otulonemi futrzanym kołnierzem. Widać było jeno brodę i dłonie odziane w grube wełniane rękawice o jednym palcu. Dnia tego nie było zgoła ciężkiej, drewnianej fajki, łączącej, niby krzywa rękojeść laski, usta z ręką. Tkwiła zapomniana, opuszczona w głębokiej kieszeni budy, a ustnik chwiał się z rezygnacją na wszystkie strony. Nie smakował mu nawet w tych dniach dym tytoniowy, którym nawykł pocieszać się w różnych przeciwnościach życia.