Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/57

Ta strona została przepisana.

nie pokoju i szczęścia od onej grupy domostw, raj zapadł się gdzieś w ziemię, a to, na co patrzył, było jeno mamem, ponurem, rozpaczliwem osiedlem człowieczem na równi, wiatrami smaganem. Była to rzeczywistość nędzna, niedołężny wysiłek ludzkiego bytowania na ziemi, ale ów smutek właśnie czynił rzeczywistość ową piękną, heroiczną i dostojną.
Przy pierwszem zaraz domostwie wsi, wózek doktora zatrzymany został przez wysokiego, siwowłosego wieśniaka, który chciał pomówić z lekarzem.
Był to ten sam Torwald Andersen, który, jak widziała Ema, przed kilku dniami wchodził z papierem w ręku do mieszkania nauczyciela. Doktor przeczuł zaraz, że zacznie mówić o podaniu.
Andersen stał po jego stronie, albowiem wdzięczny mu był za wyleczenie żony z ciężkiej choroby, przytem wadził się ciągle z nauczycielem Soerensenem o pewną sumę, którą z tytułu zaległej kary szkolnej miał przed 1atam i jeszcze zapłacić. Mimo to wahał się zawsze ile razy szło o to, by zająć wyraźne stanowisko za Arnoldem, a przeciw nauczycielowi w sąsiedzkich sporach, wynikających często w tych okolicach, gdzie lud jutlandzki ma specjalne upodobanie w pieniactwie. Nauczyciel pochodził z chłopów, był mu przeto bliższy. Chociaż nie podzielał ani wierzeń jego religijnych, ani przekonań politycznych, wraz z wielu innymi podziwiał jednak jego chytrość, pozwalającą pod pozorem przyjaźni domacywać się bolączek przeciwnika i grzebać w nich niemiłosiernie.
Arnold poznał z pierwszego wejrzenia, że wieśniak chce złożyć jakieś ważne oświadczenie i omal że nie roześmiał się z jego zakłopotania. Cała sprawa była mu teraz zupełnie obojętną.