Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/59

Ta strona została przepisana.

banję, gdzie zbierze się kilka osób z sąsiedztwa na obiad. Sami przywożą zaproszenie, ale jak. mówił muszą zaraz jechać, gdyż mają zamiar złożyć jedną jeszcze wizytę.
Arnold podziękował za zaproszenie w sposób, który mógł oznaczać zarazem przyjęcie i odmowę.
Podano wino i ciastka i rozmowa potoczyła się zwyczajną koleją, gdzie zdania martwieją w komunałach, grożąc co chwila nagłą śmiercią konwersacji. Pastor, zwracając się do Arnolda, użalał się na trapiący go reumatyzm w ramieniu, a pastorowa opowiadała Emie o swych służących. Żadne ni słowem nie wspomniało o pobycie przyjaciela.
Arnold milczał i wrzał gniewem. Stało się tedy to, czego obawiał się najbardziej. Nieznajomy rozpowiedział oczywiście jaka to hańba spadła nań i dom jego, a tylko przez delikatność pastorstwo nie wspominali o bytności gościa.
Nie wiedział teraz, gdzie podziać oczy, bał się spojrzeć na Emę. Gdyby byli sami, cisnąłby ją o ziemię. Krzyczało w nim: Oto dom twój znieważany jest i wydany na języki gawiedzi. Nazwisko twe splugawione zostało, a przyszłość zniweczona!
Dobrze! Niechże djabli biorą wszystko! Postanowił sam zacząć i dowiedzieć się całej prawdy.
Wymyślił fintę w celu skłonienia pastora, by powiedział coś o swym przyjacielu i, sprowadzając rozmowy na dany temat, nawiązał do reumatyzmu w ramieniu, który sobie pewnie przywiózł z onej wycieczki nocnej, wśród zawiei ostatniej nocy karnawału.
Ale pastor nie rozumiał o czem mówi. Nie wychylał się wcale z domu onej nocy śnieżnej.