Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/60

Ta strona została przepisana.

Arnold uśmiechnął się, nie ukrywając już zgoła niedowierzania.
— Jakże to, księże pastorze? — spytał — Wiem doskonale, żeście państwo oboje ostatniej nocy zapustnej nie byli w domu.
— Ależ drogi doktorze! — zawołał pastor — Ameljo, zaświądczże, iż nie wychylaliśmy się wcale na świat boży!
— Nie... nie... — odparła — byliśmy w domu! Czyż nas ktoś widział gdzieindziej?
Arnold przez chwilę jeszcze wodził po obojgu niespokojnem spojrzeniem. Nie sposób było zaprzeczyć, iż zdumienie pastorstwa jest szczere. Mimowoli spojrzał na Emę.
Siedziała oparta o tylną poręcz krzesła i bębniła palcami po bocznej. Nie była zdumiona, tylko nieco może zamyślona. Na ustach jej igrało coś w rodzaju swawolnego uśmiechu, patrzyła przez okno w dal.
Arnold musiał teraz dać gościom wyjaśnienie. Opowiedział o wizycie nieznajomego, fałszywem powoływaniu się na przyjaźń z pastorem, wzbranianiu się podania nazwiska, a w końcu dał szczegółowy opis jego postaci i ubioru. Pastorstwo wyglądali, jakby spadli z księżyca, sam zaś Joergensen miał minę nieco obrażonego.
— Drogi doktorze! — powiedział — Nie pojmuję doprawydy, jak mogłeś człowieka tego brać za mego przyjaciela!
Zmieszany Arnold tłumaczył się jak mógł. Przypomniał pastorowi, iż swego czasu opowiadał mu o pewnym przyjacielu młodości, który wypadł z powozu i potem zachowywał się nieco dziwacznie.