Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— Ach... biedny Marjusz... on nie żyje od kilku już lat! — powiedział pastor — Ten człowiek był oszustem, podłym oszustem! Jak żyję nie słyszałem nic podobnego!
Ema wzięła do rąk robotę szydełkową i pracowała pilnie, z pozoru nie słuchając wcale.
Udaje, pomyślał Arnold śledząc ją pilnie. Ten spokój, to obłuda! Znam ja ją! Chce odwrócić podejrzenie!
Pastor podrygiwał po pokoju i wołał podniecony:
— Haniebny oszust! Na miejscu pańskiem zwróciłbym się niezwłocznie do żandarmerji. Ten drab wart, by go chwycić za kołnierz i nauczyć moresu! Czy słyszał kto coś podobnego? Wie pan co doktorze, to musiał być jeden z owych natrętnych, niesumiennych agentów handlowych, jeden z owych rycerzy przemysłu, którzy zarzucają kraj próbkami, to jedna z owych szarańczy, od których roi się u nas w czasach ostatnich. Chciał pewnie zdobyć gratisową kolację i basta! Wierz mi pan, wygląd tego człowieka świadczy, że tak jest, jak mówię!
Arnold pochwycił tę myśl z wielką skwapliwością, by użyć jej jako jadowitej broni. Oświadczył, że od pierwszej zaraz chwili miał silne podejrzenie. Zrazu przedstawił mu się jako podupadły aktor, potem jako wędrowny śpiewak. Teraz widzi jednak, że zacny pastor ma rację. Był to niezawodnie jeden z owych agentów handlowych, którzy swą wnętrzną nicość pokrywają zręcznie zewnętrznym pokostem kultury i wywołują odrazę we wszystkich, naprawdę, wykształconych ludziach. Człowiek ten posiadał w samej rzeczy ów pozorny nalot taniej elegancji, jaki spotyka się po-