Arnold znowu nie wiedział co począć z oczami i podczas gdy pastor opowiadał, siedział nieruchomy, zdjęty wielkiem współczuciem dla samego siebie. Ema przeczuła zaraz, że myśli jego są smutne, ponure i odczuła w sercu gwałtowną, serdeczną radość. Doznała takiego pożądania, by być z nim teraz sam na sam, że od bicia serca bolały ją piersi. Ach, czemuż ci straszni ludzie siedzą tak długo, myślała. Postanowiła, że gdy jeno odjadą, pójdzie doń, obejmie rękami i przyciśnie tak mocno, że nie będzie w stanie obronić się pocałunkom. Nie puści go zanim nie cofnie wszystkich tych szkaradnych słów, nie wyzbędzie się strasznych myśli i nie zrozumie, że nie kochała go nigdy bardziej, goręcej z większą wdzięcznością, niż właśnie w onych dniach ostatnich.
Ale pastorstwo siedzieli jeszcze przez dobre pół godziny, a gdy się nareszcie wynieśli, wpadły z jadalnego pokoju dzieci, za nimi zaś przydreptała stara Anna, mrucząc niby czarownica albowiem musiała czekać z podawaniem obiadu. To też przepadł z kretesem nastrój i minęła chwila odpowiednia. Zaraz po jedzeniu udał się Arnold do pracowni, a Ema patrzyła na zamykające się za nim drzwi z żalem, w poczuciu bezsiły.
Gdy wieczorem dzieci poszły spać i w domu nastała cisza, usłyszał Arnold ze swego pokoju, że siadła do fortepianu i gra. Zpoczątku przegrała zcicha kilka gam i ćwiczeń, potem zaś nagle, jakby pod wpływem śmiałego postanowienia, zaczęła tę samą piosenkę, przy której ją zaskoczył w chwili, kiedy starała się odtworzyć ją ze słuchu.
Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/63
Ta strona została przepisana.