Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Cóż to miało znaczyć! To ustawiczne zuchwalstwo i opór wprawiło go w niepokój, doznał nawet uczucia strachu.

Grała teraz bez usterek, zupełnie, jakby w ciągu dni ostatnich ćwiczyła. Nagle... posłyszał, że zaczyna zcicha nucić! O ile mógł zrozumieć, była to owa, śpiewana przez nieznajomego piosenka o Bogu, djable, czy wogóle licho wie kim, który, przyjąwszy pewnego dnia ziemską postać, wmieszał się pomiędzy ludzi, przebrany za błazna i czynił cuda. Przypomniał sobie po chwili refren:

Dziwnie jest to życie pomylone...

To, co lewe, w prawą dąży stronę...
To, co czarne, białem być się sili...
Krok koniecznie chce być równym mili...
Cisza coraz to rozgłośniej huczy...
Stać! Porządku błazen was nauczy!
Ha, ha, ha!
Światu błazna trza!
Więc pędzę, więc biegnę co tchu,

By ład zaprowadzić tu!!!

Siedział zatopiony w myślach, z brodą opartą na pięściach, a ona grała dalej. Wyglądało to na wabika. Zwolna na pokrytą włosami twarz jego wypełznął uśmiech. Był blady i smutny, ale nie znikał. Przyszło mu do głowy, że chociaż biedny był, teraz nie pragnie powrotu do dawnych, urojonych bogactw. Nie mniej kochał teraz Emę niż przedtem, może tylko w inny sposób. Wydało mu się, że w dniach ostatnich miłość jego stała się prawdziwszą i głębszą, a to dlatego, że poznał usterki ludzkie żony. Sam wszakże nie był od tego wolny. Mogła na swe usprawiedliwienie