Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/67

Ta strona została przepisana.

się też od służących, że doktor i doktorowa wycałowują się od rana do wieczora i, nie mówiąc do siebie, pieszczą się i oczkują ze sobą niby para nowożeńców.
Ciekawość podniecona została jeszcze bardziej wieścią o nieproszonym gościu i jego zachowaniu się. Ponieważ doktorstwo nie uczynili żadnego kroku celu schwytania oszusta, przeto rozpoczęto śledztwo na własną rękę z tem większą usilnością i zapałem.
W gospodzie nie znał nikt ani koni, ani woźnicy. Woźnica, niski, smagły, czarnowłosy chłopak nie mówił nic, siedział tylko, uśmiechał się i gryzł orzechy zębami wielkiemi, jak u małpy. Nie sposób było dowiedzieć się niczego w mieście, ani w pobliskich wsiach. Takich sanek, jak te, które opisywano, nie widział nikt zgoła. Rozpłynęły się w powietrzu, rzec można i znikły bez śladu.
Obok tych rzeczy niejasnych, stało się całkiem jasne, że wielka zmiana zaszła w stosunkach domowych doktorstwa, ale nie na ich korzyść. Sami nawet pastorstwo zaczęli się wycofywać od chwili, kiedy doktorowa ukazała się na plebanji w silnie dekoltowanej sukni, a przy tej sposobności okazywała nowemu zarządcy apteki stanowczo więcej względów, niż się to mogło podobać i niż się to podobało mężowi.
— Nie mogę się wyznać na tych ludziach! — mówił zatroskany pastor Joergensen — Zdaje się, jakby nagle wszystkie dobre duchy uciekły ze spokojnego dawniej i zacisznego domu doktora. Nie ulega wątpliwości, doktorstwo nie są szczęśliwi ze sobą.
To ostatnie spostrzeżenie było poniekąd słuszne.
Przepadły gdzieś owe tłuściutkie, dobroduszne elfy, których obecność umilała dotąd pobyt każdemu w ich domu. Panowały tam teraz erosy i fauny, a nie-