Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Myśli jej kroczyły teraz odrębnemi drogami, własną ścieżką, której nie znał, przemieniały się w sny, których zagadki rozwiązać nie był w stanie. Nie był jej nawet pewny w momencie oddania miłosnego, w upojeniu rozkoszy. Ale jakże uroczo zmartwioną bywała, gdy nieuniknione rozczarowanie i przygnębienie, którego powodów nie znała, wyrwały go z jej objęć. Jak czule dziękowała mu za każdą radość, którą jej sprawiał. Jak wzruszającym był jej strach przed samotnością, który ją dręczył czasu nocnego oczekiwania powrotu.
Czegóż się mógł jeszcze domagać? Czyż warto było wzdychać za utraconym rajem szczęsnego, spokojnego posiadania? Wszakże nie był poszkodowany. To też zadowolnił się swą pozbawioną spokoju miłością, swem smutnem szczęściem. Wdzięczny był również za owe godziny samotności, które mu los dał za towarzyszki, ukazując głębię marzenia o nieskończoności, skrytą poza wieczyście pełnemi nadziei gwiazdami.
Po pewnym czasie uspokoiły się ich dusze.
Otoczył ich wir codziennych, niezbędnych drobnostek, a strumień życia spłynął w dawne koryto. Ale chociaż zacieśnił się na nowo widnokrąg obojga, widać było po nich długo jeszcze, że baśń zagościła, w ich domu, a ludzie nieswojo się u nich czuli. Pastor Joergensen określił to dość trafnie, mówiąc, że ma się wrażenie nieustannego przeciągu, że zdaje się, jakby drzwi i okna były na przestrzał pootwierane.
W istocie, niepokój i nieukojność dziwna znamionowała ciągle wszystkie ich czyny i myśli. Czasem też chwytał ich w objęcia atak marzycielstwa, zdarzało się i to w pewnych odstępach czasu, niby napad szału, niby konieczny katar w jesieni, lub dreszcze w porze upałów.