Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/90

Ta strona została przepisana.

— Dochodzi ósma... A prawda, czekasz na lejkarza...
— Na lekarza?
Engelstoft otworzył nagle swe zmętniałe już śmiertelnie oczy i spojrzał na szwagra z wielkim niepokojem. Zapomniał całkiem, że o niczem dotąd nie wie.
— Usiądź przy mnie trochę! — powiedział, wskazując fotel obok łóżka.
Ale w chwili, gdy miał mu powiedzieć co zaszło, zbrakło mu sił i odwagi. Czuł dobrze, że odczuje to boleśnie ze względu na nieboszczkę siostrę swoją. Natężenie z jakiem wyglądał przybycia córki, czyniło go też niezdolnym do wyjaśnień, po których musiałby dyskutować.
W tej chwili weszła pielęgniarka i zawiadomiła, że kareta czeka na dyrektora.
— Tak.. tak — zdecydował się nagle — Lepiej nie trudzić dziś naszego drogiego pacjenta. Zobaczymy się jutro! Daj Boże, by polepszenie stało się jeszcze wybitniejsze! — Czy pan nie spróbuje trochę spać? — spytała pielęgniarka, gdy wyszedł.
— Jest pan widocznie znużony, a niedługo przyjdzie pani i panienka.
— Tak — Któraż to?
— Właśnie bije ósma.
— Ruszają z przed dworca. Jens pojechał hendriksholmerami... prawda? Ano, prawda, nie zna się pani na tem... Cóżto za dziwny zapach? A...to jego cygaro... Proszę pani, siostro Bodildo, czy pani przekonała się osobiście, czy napalono w pokojach mojej... w pokojach pani? Nie trzeba palić za dużo... to nie