Strona:Henryk Pontoppidan - Djabeł domowego ogniska.djvu/94

Ta strona została przepisana.

— Prosiłeś mnie o to. Przysłałeś wezwanie przez jednego z twych zaufanych. Sam chciałeś tego spotkania. Czego chcesz ode mnie?
Engelstoft padł z powrotem na poduszki, ręce spoczęły bezwładnie na kołdrze.
— Zawsześ ta sama... — wyjęknął.
— Sądziłeś, żem się zmieniła? Cóżbym miała za powód po temu?
— Masz więc odwagę, Toro, dręczyć umierającego? Czegóż chcesz ode mnie?
— Pojmiesz chyba, Nielsie, że nie przybyłam wyłącznie w swoim interesie do miejsca, gdzie przed siedmnastu laty miałam coś w rodzaju własnego domu. Nas już nic nie łączy. Sameś tego chciał. Zgodziłam się, ale żałowałam nieraz ze względu na Esterę.
— Tedy powiedz czemuś przybyła? Nie szło przecież ani o ciebie, ani o mnie...
— Tak... szło także o ciebie, Nielsie...
Zamilkła na chwilę, wygładziła suknię na kolanie i powiedziała:
— Przeczytałam wczoraj w dziennikach, że uczyniłeś podarek z majątku... czy to prawda? Nie pytam przez ciekawość. Mnie osobiście nic to nie obchodzi, ale muszę wiedzieć prawdę, jako matka Estery.
— Dam ci przeczytać mój testament. Przekonasz się tedy, że nietylko wyposażyłem przedtem hojnie Esterę, ale wyznaczyłem jej znaczną pensję dożywotnią opartą o Sofiehoej.
— Tedy samo Sofiehoej ma przejść w obce ręce, stać się fundacją... czy tak?
— Tak, Toro. Dotychczas nie zwracałem uwagi na chrześcijański obowiązek spłacania dziesięciny