Pewnej niedzieli w maju, w godzinach popołudniowych wypełniał lokal zborny w Skibberupie tłum ludzi, a na twarzach malowało się napięcie i wyczekiwanie takie, że odrazu zauważyć było można, iż coś niezwykłego nastąpić musi. Był to w samej rzeczy dzień pamiętny w dziejach Skibberupu. Mówcą, którego dziś oczekiwano, była osobistość wybitna, kapelan proboszcza Tönnesena, pastor Hansted.
Każdy kącik pół-ciemnej sali zebrań, zwykłej zresztą stodoły, był zapchany ludźmi, a nawet w oknach tkwiły kupy parobczaków i podrostków, przezco do reszty odciętym został wszelki dopływ światła dziennego. Rozbrzmiewały wesołe, donośne głosy i rozgwar ten świadczył, że nie idzie o zwykłe zebranie skibberupskich chłopów. Chociaż bowiem Vejlby dzieliła od Skibberupu zaledwo odległość półmilowa, mieszkańcy tych dwu bliźniaczych wsi różnili się tak bardzo od siebie, jakby nie stanowili ludności jednej i tej samej części kraju. Nie sprawił tego przypadek, ale zasadniczo odmienne warunki życia, w których jedni i drudzy żyli przez długie czasy. Łagodni i potulni Vejlbjanie zajmowali się od czasów Olima wyłącznie uprawą rozległych pól