Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Opowieść ta — ciągnął dalej — przystosowana do czasów naszych, kryje, zdaniem mojem, głęboką, a smutną prawdę. Dzisiaj nietylko młode, znudzone królewny pogardzają żywemi kwiatami życia, ale cała, tak zwana nowoczesna kultura, jaka kwitnie po wielkich miastach, jest jednem, wielkiem usiłowaniem fałszowania ziemskich darów nieba, jest pyszałkowatym, zamachem na dzieło Boga, chęcią przekształcenia, jak się powiada, rozwinięcia go, poprawienia i urządzenia świata wedle swego marnego, słabego, ludzkiego rozumu. Pomyślmy, jak się cisną ludzie po stolicach świata, jak się w setki tysięcy, czy miljony łączą, by żyć w pyle węglowym, dymie, po wysokich domach, odcięci od boskiego daru słońca i powietrza... Czyż nie jest to wprost sprzeczne z naturą, czyż taki porządek rzeczy może być dobry? Spójrzmy teraz na owych wystrojonych mężczyzn, na owe damy tkwiące w różnych sztucznych maszynach, gorsetach, krynolinach i jak się tam jeszcze zowią te wymysły... które mają je „upiększać“, przyrzyjmy się młodym i starym błaznom wedle najnowszej, paryskiej ubranym mody, którzy włosy fryzują gorącemi żelazkami, układają zapomocą pomady i wosku, pozbawiając je naturalnego wyglądu... Wszystko to, razem wzięte, jest jeno triumfalnym buntem przeciw prawom natury.
Opuśćmy ulicę, a wejdźmy do domu, przypatrzmy się ludziom tym przy pracy i rozrywkach, spójrzmy na ich radość i troskę. Wszędzie dostrzeżemy, że cywilizacja czasów naszych oddala człowieka od przyrodzonych źródeł życia i tworzy świat pozoru, skazując ofiary swe na życie złudą, która to złuda wydaje im się jedyną prawdą i je-