sząc to, co jej powiadano po wsi o wykładzie pastora Hansteda w domu zebrań. Proboszcz, znajdujący się jeszcze w sypialni, pochwytał to i owo ze słów starowiny, tak że opowiadanie panny Ranghildy stwierdziło jeno fakty.
W końcu alei ukazał się człowiek w jasnej zarzutce letniej i twardym, słomkowym kapeluszu. Był to pomocnik nauczycielski, Johansen.
Zobaczywszy go, przystanął proboszcz i krzyknął niecierpliwie:
— Cóż tam znowu nowego?
Pan Johansen obnażył swą rurkowaną głowę, starał w odległości czterech kroków, skłonił się i rzekł:
— Przepraszam, waszą wielebność, mam zgłosić narodziny dziecka do ksiąg metrykalnych.
— A tyle tylko? Dlaczegóż pan się tedy pełza z miną taką, jakby się stało jakieś nieszczęście? Czyjeż to dziecko?
— Dziewczyny, Mety Andersen.
— Tak, tak, znowu dziewczyna rodzi. Oczywiście, lekkomyślność i wyuzdanie panoszy się po Wszystkich kątach. Hasło dnia brzmi wszakże: — Wyzwolenie z wszystkich więzów!
Johansen spuścił oczy, potem zaś spojrzał z pewnym niepokojem w bok. Nie wiedział do kogo się te słowa odnoszą, a właśnie w tej chwili sumienie jego było obciążone czemś w tym samym rodzaju.
— Myślę — ciągnął dalej proboszcz ostro, — że pan przyuczasz dzieci szkolne do przestrzegania obowiązku moralności. Jest to nader potrzebne dziś, bo rozwiązłość głoszoną jest po wszystkich targach. Nie puszczaj pan niczego płazem! Należy Wszelkiemi sposobami poskromić djabla!
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/139
Ta strona została przepisana.