Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/142

Ta strona została przepisana.

— Rzecz bardzo łatwa, stało się bowiem to, o czem mówię, późnym wieczorem!
— Wczoraj, po zebraniu? Ach, mamy tedy wyjaśnienie całej sprawy! — zawołał proboszcz, niepomny, że myśli głośno.
Potem spojrzał znów surowo na nauczyciela i powiedział:
— Wszystko to zostanie narazie między nami! Rozumiesz pan?
Johansen skłonił się kornie.
— Każę rzecz zbadać i zapowiadam, że drogo pan opłacisz każdą nieścisłość, każdy mylnie podany fakt! Narodziny dziecka wciągnę do ksiąg. Masz pan dokumenty? To dobrze! Na dziś tedy wszystko skończone!
Niebawem znalazł się proboszcz na werandzie, minął pustą jadalnię i, otwarłszy kopnięciem drzwi do kuchni, krzyknął:
— Czy jest Lona?
— Jestem! — zabrzmiał napoły zduszony głos z piwnicy.
— Idź do kapelana i powiedz, że chcę z nim pomówić. Czekam w kancelarji. Ale powiedz, by przyszedł natychmiast, bo mi pilno!

Proboszcz Tönnesen chodził po kancelarji tam i z powrotem, z rękami na plecach, gdy Emanuel zapukał i wszedł.
— Ksiądz proboszcz chce ze mną pomówić? — spytał. Ale proboszcz wskazał mu tylko gestem miejsce i chodził dalej.
Emanuel usiadł, podniósł głowę, założył nogę na nogę, prawą rękę za klapę długiego,