Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/149

Ta strona została przepisana.

paradne wydawnictwa. Policzki jej poróżawiły aż po skronie.
— Co powiadasz ojcze... pan Hansted?
— Tak, on sam! Nie zgadłabyś nigdy, kto jest jego bogdanką!
— Czy to któraś z dam z okolicy?
— O, tak, pochodzi z okolicy! Ale niesposób jej nazwać damą. To córka Andersa Jörgena ze Skibberupu. Cóż ty na to?
— Nonsens! To niemożliwe!
— Masz słuszność. Człowiek sam już nie wie, co sądzić o tym szaleńczym czasie, w którym nam żyć padło. Zdaje się, jakby wszelaki rozsądek uleciał ze świata. A wszędzie to obmierzłe stawanie na łapkach przed ludem, owo ubóstwianie chłopa, przepełniające niby zaraza powietrze. Nie umiem doprawdy wytłumaczyć sobie, czemu ludzie dotąd rozumni, nagle, bez żadnego, widocznego powodu zaczynają szaleć. Pośród mych własnych kolegów trafiano na ludzi, którzy na stare lata stają się błaznami, przywdziewają samodziałowe portki, zaczynają mówić po chłopsku i każą córkom doić krowy.
A to, co się stało, owo szaleństwo, to nie koniec jeszcze! Dziś jest on dopiero w pierwszem stadjum szału. Potem przyjdą inne. Zatracił do tego stopnia rozsądek, że postanowił, jak wszyscy ograniczeni ludzie porwani urokiem nowości, dokonać swej, jak powiada, misji. Postanowił zostać u nas prorokiem nowych czasów, zakłada sektę, będzie urządzał obchody, słowem — będzie postępował wedle dzisiejszej mody!
Mechanicznym ruchem lunatyczki zdjęła panna Ranghilda kapelusz i podeszła do okna. Tutaj, jak-