Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/150

Ta strona została przepisana.

by ogarnięta nagłem znużeniem, siadła i zapatrzyła się w gromadkę kur grzebiących po podwórzu.
— Ano i cóż! — powiedziała tonem obojętnym, zauważywszy, że ojciec ją śledzi z pod oka — Wszystkiego tego należało się właściwie spodziewać, wobec postęwania pana Hanstedą w czasach ostatnich. Widać było wprost po nim, że uczyni coś w tym rodzaju!
— Niezupełnie się wolnym czuję od wyrzutu sumienia, droga Ranghildo!— rzekł proboszcz — Powinienem był odrazu wziąć go lepiej w ryzy. Kto wie, możeby go to było uratowało. Powziąłem rychło podejrzenie. Ale wszakże to człowiek dorosły, a przytem trudno postępować z kimś jak z chorym, dopóki nie mamy dowodów choroby w ręku. Teraz nie ulega wątpliwości, że zwarjował, że oszałał z kretesem! Cofając się myślą wstecz, łatwo śledzić symptomaty od chwili, kiedy wstąpił w nasze progi. Szaleństwo matki odżyło w synu. Miała ona, jak słyszałem, również bzika równości, à la rok czterdziesty ósmy i zrobiła pewnego razu skandal, wygłaszając mowę rewolucyjną na zgromadzeniu publicznem. W dodatku, opowiadał mi pastor Petersen, od którego mam zresztą jedyne o niej wiadomości, że właśnie w naszej okolicy dama ta usiłowała w czyn zamienić swe dzikie pomysły. Podobno przyczyniła się do założenia tak zwanego uniwersytetu ludowego w Sandinge, a tej właśnie instytucji zawdzięczamy cały niepokój po gminach okolicznych. Uwzględniając to, powiedzieć można śmiało, że Hansted stał się ofiarą głupstw młodocianych swej matki. Tak to bywa!
Panna Ranghilda nie słuchała już ojca i ledwo zauważyła, że ustał strumień jego wymowy i że