Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/152

Ta strona została przepisana.

skiej pociechy, oraz przejawem jego dobroci. Sądziła tak, mimo że nieraz marzyła, iż zjawi się jakiś pastor, lub trybun ludu i niby królewicz z bajki porwie ją do lotu na jasne wyże ducha, zdala od przyziemnego życia chłopskiego. Taka postać jawiła jej się jeszcze wówczas, gdy jako podlotek brała raz udział w zebraniu w Sandinge, a potem nawiedzała jej sny, coraz to bardziej, jak słusznie twierdziły przez ciąg zimy przyjaciółki, przybierając kształty kapelana. To też pożądała śmierci. Przez całą noc drżała pod pierzyną ze strachu przed następnym dniem, nie wiedząc, jak zdoła spojrzeć ludziom w oczy, po tak sromotnem zdradzeniu swej najskrytszej tajemnicy. Gdy świtać zaczęło i ptaki półsennie zakwiliły w ogrodzie pod jej oknem, uspokoiła się trochę. Zaczęła teraz dokładniej rozważać, co powiedział kapelan i jak się wszystko wogóle stało. W miarę jak coraz żywiej stawały jej przed oczyma wspomnienia wieczornych wydarzeń, tem większy sobie musiała zadawać gwałt, by odsunąć od siebie myśl, że rzeczywiście prosił, by została jego żoną. Wspomniała, jak serdecznie pytał, czy go kocha, i jak ująwszy jej rękę, przycisnął do swej piersi. Coraz trudniej przychodziło jej wmawiać w siebie, że to nie były oświadczyny.
Ledwo wstała, otrzymała zaraz potwierdzenie. Stara gałganiarka, obchodząca całą okolicę, wetknęła jej przez okno list w chwili właśnie, gdy się czesała. Ledwo spojrzała, wiedziała od kogo pochodzi. Tytuł brzmiał: Do panny Hansiny Anders, a treść stanowił jeden tylko wiersz: Przyjdę przed południem pomówić z twymi rodzicami. Emanuel.
List ten wytrącił ją ponownie z równowagi. Siedziała na łóżku z głową w rękach, z rozpaczy nie