Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/153

Ta strona została przepisana.

wiedząc, co czynić. Gdyby, myślała, nie odprowadzała Anny, nie nastąpiłoby może to całe nieszczęście.
Postanowiła zwierzyć wszystko matce. Ubrała się, zatarła ile możności ślady walk duchowych i poszła do kuchni.
Elza rozpalała właśnie ogień, a ujrzawszy córkę, krzyknęła:
— Jezus, Marja, Józef! Cóż ci się to stało, dziecko?
Hansina zrazu nie chciała mówić i zaczęła zdejmować z półek ściennych miski na mleko. Ale matka nastawała i w końcu, niby to w złości, chwyciła ją za ramię. Wówczas Hansina powiedziała w zwykły swój, mrukliwy sposób, że wczoraj kapelan spotkał ją na wybrzeżu i że...
Więcej powiedzieć nie mogła.
— No, i cóż dalej? Odpowiedzże, drogie dziecko! — prosiła matka.
— On... on... oświadczył mi się! — zawołała wreszcie i załkała, oparta o poręcz kuchennego krzesła.
Przerażona i zdumiona matka skrzyżowała ręce na pogrzebaczu i długo wymówić nie mogła słowa.
— Czy to prawda, Hansino? — spytała wreszcie niemal szeptem, jakby szło o wyznanie zbrodni.
Córka nie odpowiadała, szlochając jeno zcicha, tedy ozwała się znowu:—
To coś niepojętego, Hansino! Któż jest w stanie pojąć, jak się to stało? Któżby przypuścił, że aż do tego dojdzie? Cóż ludzie powiedzą? A, to rzecz okropna!
W tejże chwili wszedł Anders Jörgen, tupając mocno. W rękach niósł blaszane, skopki na mleko dla cieląt.