Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/154

Ta strona została przepisana.

— Cóż się tu stało, dzieci? — spytał, wesoło nastrojony porankiem i wyciągnął sztywno ręce ze skopkami.
Gdy mu w słowach urywanych powiedziano, co zaszło, przybrał bardzo frasobliwą minę. Raz na zawsze przyuczył się naśladować wyraz twarzy żony. Ale w głębi ducha powątpiewał, czy istnieje tu powód do smutku. Sam osobiście czuł skłonność uznać zdarzenie za pomyślne zrządzenie Opatrzności, ale za nic nie byłby wyraził poglądu tego, nim został uznany za trafny przez Elzę, gdyż nie miał wielkiego zaufania do własnego rozumu.
Stał tedy, wybałuszając tępe jasno-niebieskie oczy i spozierając to na żonę, to na córkę.
— Ależ Hansino! — rzekł wreszcie — Powiedz, jak się to wszystko stało?
— Nie wiem! — wyjąknęła Hansina ledwo dosłyszalnie. Głowę miała dotąd opartą o ramię, ale już nie płakała. Monotonne pytania rodziców zaczęły jej dokuczać.
Matka zbliżyła się i spytała, kładąc ostrożnie dłoń na jej ramieniu:
— Powiedzże dziecko,... czy i ty go kochasz?
Zrazu nie odpowiadała, ale gdy matka powtórzyła pytanie i przesunęła, jakby z pieszczotą przebaczenia dłonią po jej włosach, mruknęła:
— Tak... tak...
— Idzie głównie o to — zauważyła po chwili byście byli szczęśliwi. Więc chociaż to strasznie śmieszna rzecz,... skoro raz, aż do tego doszło... to myślę, że najlepiej poprosić jeno Boga, by dał swe błogosławieństwo...
— Swe błogosławieństwo! — powtórzył żwawo ojciec, a twarz jego zaczął rozjaśniać uśmiech.