Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/155

Ta strona została przepisana.

— Byle tylko ludzie nie kręcili nosami, strasznie się tego boję! — zauważyła Elza. — Oczywiście będą gadać rozmaite głupstwa, a mogą też podejrzywać, żeśmy w tem palce maczali, że nam szło jeno o przywabienie kapelana. Ale trudno, trzeba to będzie jakoś znieść.
— Cóż mogą tak dalece powiedzieć? — spróbował ostrożnie Jörgen. — Wszakże wszyscy znają kapelana!
Nawykła nie słuchać, co mówi mąż, nie zwróciła i teraz uwagi na jego słowa. Elza milczała, spoglądając zatroskana na córkę, która nie ruszyła się dotąd z miejsca.
Po chwili powiedziała wstydliwie:
— Pewnie tedy przyjdzie twój... to jest kapelan do nas?
— Przyjdzie przed południem... mruknęła Hansina.
— Musimy się więc brać żywo do roboty! — zawołała Elza. — Trzeba zrobić porządek, by zastał wszystko jak należy. Niech pozna, że go mile witamy. Ty, Anders, musisz się też oporządzić po nakarmieniu bydła!
— Ja? — spytał zdumiony i spojrzał na swe szare, łatane, samodziałowe odzienie, w którego włochatej tkaninie pełno było mierzwy, sieczki i dźbeł słomy.
Był to pracowity poranek. Przy poniedziałku zostało z dnia poprzedniego dużo roboty. Trzeba było robić masło, odlać śmietanę do kwaszenia, pamiętać o serze i nasolić pół wieprza. Bielizna też leżała na słońcu dla bielenia, a w stajni stała chora krowa, którą należało co dwie godziny doić.