Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/160

Ta strona została przepisana.

Anders wstał, a martwe jego oczy zapałały życiem.
— Ano! — zawołał — Może ksiądz kapelan ma ochotę zobaczyć bydło?
Emanuel zgodził się porywczo jakoś i zapiął surdut na wszystkie guziki. Wyglądał jakby pragnął wynieść się coprędzej.
Elza uczuła strach, zbliżyła się tedy i próbując dawniejszego, ujmującego serce uśmiechu, powiedziała:
— Mam nadzieję, że pan pastor spędzi dzień z nami, dzieląc się łaskawie tem, co w prostocie swej przyrządziliśmy do jedzenia. Wiedząc o rzeczy wcześniej, bylibyśmy mogli wystąpić może nieco uroczyściej. Proszę się nie gniewać, że nam to zrazu wypadło tak dziwnie, ale przez myśl nam nie przeszło, by Hansina miała zrobić taką partję, by dostała takiego człowieka za męża. W gruncie serca jesteśmy jednak wszyscy uradowani i wdzięczni za to, co się stało... proszę wierzyć. Zostanie chyba ksiądz kapelan dzisiaj z nami... prawda?
— Droga Elzo! — powiedział, momentalnie łagodniejąc, Emanuel i ujął jej dłoń. — Radbym w istocie prosić o pozwolenie, bym dom ten uważać mógł za swój. Tęskniłem za tem długo, a przytem, prawdę mówiąc, nie mam już innego dachu nad głową.
— Cieszy nas z całego serca co ksiądz kapelan powiada i witamy go z całej duszy! — powiedziała Elza, odzyskując poufały ton i klepiąc Emanuela zlekka po ramieniu. — Pokochaliśmy pana pastora od pierwszego zaraz wejrzenia... Bóg świadkiem, tak było. Idźże, idź Anders i oprowadź dobrodzieja. Niema tam tego dużo, bo to jeno ubożuchna zagroda. Ale myślę, że pan pastor wiedział o tem z góry.