Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/163

Ta strona została przepisana.

i krzywdzą dotąd. Uświadomił sobie w tej chwili, jak konieczną, jak wprost niezbędną jest rzeczą, także i dla duchownych, działających pośród ludu, zjednoczyć się z tą warstwą społeczną i zdobyć sobie jej zaufanie.
Andersowi pochlebiało żywe zainteresowanie Emanuela jego gospodarstwem i mówił coraz to więcej. Oprowadził go po wszystkich stajniach i zabudowaniach, pokazał szopę na owies, wziął go do owczarni i piwnicy na buraki, a Emanuel szedł wszędzie bez oporu. Gdy się jednak znaleźli w chlewach, a Anders, uniesiony zapałem, chciał, by przelazł przez zagrodzenie i pomacał świnie, okryte grubo słoniną, Emanuel uznał, że ma tego dość. Dotknął ramienia Andersa i powiedział:
— Dziękuję wam, drogi Andersie Jörgenie, ale zostawimy sobie to chyba na inny raz.
W tejże chwili zjawił się biało włosy Ole i zawiadomił, że obiad na stole. Emanuel pozdrowił przyjacielsko swego przyszłego szwagierka, przypatrzył mu się poraz pierwszy lepiej. Był to ładny, świeży, piętnastoletni chłopak, nieco może za niski jak i Hansina, ale twarzyczka jego miała bardziej jeszcze dziecięco naiwny wyraz.
— Będziemy, zda mi się, przyjaciółmi! — powiedział i uszczypnął go w rumiany, niby jabłko, policzek.
Chłopak patrzył nań, otwarłszy usta i wybałuszywszy oczy, a gdy Emanuel ruszył dalej, pognał co sił w nogach, okrążył stodołę, wpadł do pralni i zachłystując się, opowiedział zajętej tam komornicy, co mówił kapelan. Babina przewąchała już wszystko, tedy rozwarłszy gębę w uśmiechu od ucha do ucha, powiedziała: