Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/171

Ta strona została przepisana.

byte zostały w jego sklepie. Vejlby składało się z siedmiu jeno, czy ośmiu dworków i kilku małych domków. Dworki były nowe i wszystkie wedle jednego wystawione wzoru. Z tych samych małych, żółtawych kamieni miały ściany, a w ścianach takież same długie, jednostajne rzędy okien, obrócone na staw, takie same też posiadały cementowe cokoły i łupkowe dachy. Przed każdym domem widniał skrawek ogrodu, zasadzony młodemi drzewkami, przypominającemi długie miotły, co nie dawały schrony, ni cienia. Pewnej nocy przed kilku laty pożar zniszczył całą niemal wieś, a ocalał tylko kościół, plebanja i kilka nędznych chat, położonych nieco wyżej.
Mimo, że była ledwo siódma rano, słońce doskwierało silnie. Na niebie nie ostała się ni jedna chmurka, a za najlżejszym podmuchem wiatru polatały tumany kurzu, zasypując wieś i przyległe pola. Trawa ogrodu i liście wysokiego żywopłotu plebanji od strony drogi tak były grubo kurzem okryte, że wyglądały jakby pobielone wapnem, a woda stawu wiejskiego, otoczonego kamiennym murem, powlekła się oleistą warstwą, w której promienie słońca grały wszystkiemi kolorami tęczy. W bramie jednego obejścia jakiś mężczyzna czyścił uprzęż, zaś na poddaszu drugiej zagrody chłopskiej parobek trzepał i czyścił swą odświętną odzież. Wszędzie krzątano się, jak to bywa o poranku niedzielnym.
Kupiec Villing posłał frasobliwe wielce spojrzenie w stronę plebanji, której czerwone szczyty dachów błyskały majestatycznie pośród koron drzew. Zaliż można wiedzieć, co się stanie? Dalby był chętnie sto koron na biednych, byle móc przez pół bodaj