Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/174

Ta strona została przepisana.

bliźnich swoich. Jest to nonsens! Czyż widział kto, by kupiec zakładał warsztat tkacki, albo proboszcz tłukł po drogach kamienie? — Tutaj robił pauzę i z triumfem spozierał na czynszowników, spuszczających na ziemię oczy. Jakież skutki będzie miała przewrotność owa? Jakieżto towary dają swym klientom konsumy? Same śmieci, oczywiście, same napoły zepsute rzeczy, którychby żaden grosista nie miał śmiałości zaofiarować kupcowi fachowemu. Proszę, niech panowie raczą spojrzeć choćby na ryż, którego niedawno dostałem znaczną partję! Chciałbym widzieć konsum, mogący się poszczycić takim towarem! Nieprawdaż? Proszę obejrzyć każde ziarno zosobna. To gatunek niezrównany. Sam tłuszcz, same pożywne składniki. Może który z panów weźmie kilka funtów na próbę?
Kupiec Villing zaliczał się oczywiście w latach ostatnich do gorliwych zwolenników proboszcza Tönnesena. Uświadomił sobie, że stanowisko jego we wsi związane jest nierozłącznie z autorytetem tego człowieka. To też wieść o zaręczynach kapelana była mu ciosem pięści w same piersi. Dosłownie stracił dech. W jednej chwili zorjentował się, że Skibberupaki dostali w rękę asa atutowego. Coprawda, jak powiadano, proboszcz wniósł skargę do episkopatu i zażądał niezwłocznego przeniesienia Hansteda, ale nie ulegało wątpliwości, że mieszkańcy Skibberupu odpowiedzą na to wyzwanie po swojemu. Niektórzy twierdzili, jakoby tkacz Hansen miał oświadczyć ze zwykłym swym złośliwym uśmieszkiem, że spokój w gminie zapanuje dopiero po wygnaniu proboszcza Tönnesena z vejlbijskiej plebanji. A Hansen miał, niestety, zwyczaj dotrzymywać swych obietnic.