Biskup śmiał się i baraszkował, natomiast proboszcz milczał jak zaklęty, a nawet wydał dolną szczękę na znak, że nie ma żadnego zgoła zamiaru podzielać jego wesołości.
W tej chwili ukazał się na werandzie Emanuel, podszedł i złożył ukłon.
Biskup przyjął go tak jak musiał przyjąć młodego księdza, który zasłużył na skargę, wniesioną przez swego przełożonego. Ale to, pełne rezerwy powitanie, wydało się proboszczowi sztucznem i wystudjowanem i nie nastroiło Tönnesena łagodniej, temwięcej, że biskup, mimo obecności Emanuela rozwodził się dalej, z pewnem samozadowoleniem wytrawnego parlamentarzysty, o polityce i sytuacji chwilowej, przejawiając nawet sympatję dla działalności stronnictwa ludowego, oraz jego usiłowań przekształcenia stosunków społecznych i administracji państwa. Proboszcz uznał, że musi teraz wyjść z bierności swej. Szło mu o to, by kapelanowi nie wydawało się, iż milczy ze strachu przed przełożonym.
— Zdaje mi się, — rzekł, ocierając usta serwetą, ruchem mającym przewyższyć jeszcze nonszalancję biskupa — zdaje mi się doprawdy, że nie tyle cierpimy w czasach obecnych na brak nowych usiłowań i prądów, jak powiada Wasza Przewielebność, ile przeciwnie brak nam spokoju i jasnego poglądu w kwestji przywrócenia siły i spoistości różnym instytucjom kraju, wstrząśniętym tak gwałtownie od chwili nadania konstytucji, a której to konsystencji w wielkiej mierze potrzebują.
— Ach! zawołał dostojnik ochoczo. — Nie obawiam się wcale maleńkiej wentylacji. Nie zaszkodzi też od czasu do czasu porządne wyszoro-
Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/198
Ta strona została przepisana.