Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/204

Ta strona została przepisana.

Tak uczy Chrystus, czem ma być życie społeczne i słowa te wyryć winniśmy głęboko w sercach swoich.
Emanuel siedział u drugiego końca stołu z głową nad talerzem spuszczoną i śledził z wielką uwagą tok rozmowy. Serce mu rosło za każdem słowem biskupa, wyrażającem jasno i niedwuznacznie wszystko, co sam myślał. Uczuwał rozkosz wielką, słysząc z ust przełożonego potwierdzenie, że stąpa śladami Chrystusa i że jest współtwórcą krainy szczęścia, w jaką zamieni się ziemia cała, gdy zostanie jednym, bratnim zespołem chrześcijan.
Proboszcz zamilkł znowu i nie reagował wcale na ostatni wywód biskupa. Ulżył swemu sercu złośliwym przytykiem do niefortunnej jego przeszłości politycznej i nie myślał się poniżać do dyskutowania z człowiekiem tego rodzaju, z biskupem, który poważył się na poczekaniu zużytkować Zbawiciela dla celów swej polityki partyjnej, czyniąc zeń wprost socjalistę.
W tej chwili wiatr przyniósł z poza kościoła kilka brzmień dzwonów, wzywających do kościoła. Przyszła pora popołudniowego nabożeństwa.
Proboszcz wstał i rzekł szyderczo niemal:
— Wasza Przewielebność raczy przebaczyć, ale muszę spieszyć do swych obowiązków. Mam nadzieję, że za powrotem zastanę tu jeszcze Waszą Przewielebność!
Nie czekając odpowiedzi, wstał, zasunął stołek pod stół ruchem szorstkim i oddalił się majestatycznie.
Po chwili wstali wszyscy, biskup spoważniał, podał rękę pannie Ranghildzie i Emanuelowi i rzekł doń głosem, zupełnie jakby wolnym od wszelakiego wspomnienia urzędowej skargi, wniesionej przez proboszcza: