W kilka dni później płynęła fjordem łódź w kierunku Skibberupu. W tyle, około steru siedział Emanuel okryty kocem, słoniącym mu nawet głowę. Wyczekiwany z takiem utęsknieniem deszcz spadł nareszcie. Chmury zwisały nisko ponad wodą, a ogromne krople siekły z łoskotem ławkę wioślarską. Emanuel wracał z Sandingi, gdzie się wybrał nazajutrz po bytności biskupa, w towarzystwie cieśli Nielsen, służącego mu za coś w rodzaju adjutanta. Chciał uniknąć pytań o biskupa, któremi go zasypywano, a na które nie mógł dać narazie odpowiedzi. Czuł potrzebę usunąć się i rozważyć, co usłyszał. Przytem spotkanie ze starym dyrektorem wzmogło jego chętkę poznania owej przedziwnej szkoły, będącej duchową ojczyzną Hansiny i całej skibberupskiej młodzieży. Nie doznał zawodu. Wiedział teraz, czemu błyszczą oczy młodych ludzi na wspomnienie sandingskiego uniwersytetu. Zobaczył wielki kompleks budynków, których czerwone, okryte bluszczem i różą jerychońską mury robiły wrażenie zamku. Zaznajomił się z ogromną salą zebrań, zbudowaną w staropółnocnym stylu o stropie kasetonowanym, odzdobionym rzeźbą, ale nadewszystko zachwyciło go ośmdziesiąt zdro-