Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/225

Ta strona została przepisana.

ustawiła się na drodze długim szeregiem, sięgającym aż na przeciwległy kraniec wsi. Hansina siedziała tymczasem w swej komórce, gdyż nie wolno jej się było pokazać, aż cały orszak weselny gotów będzie do drogi. Gdy to nastąpiło, wyszła wraz z Emanuelem na podjazd, ubranà w czarną, wełnianą suknię z wąskiemi paskami koronek u szyi i ramion. Z pod welonu i wianka mirtowego błyskała czapeczka ze złotogłowiu, haftowana perłami, którą miała na ślubie prababka jeszcze. Przywdziała ją na życzenie Emanuela.
Podczas jazdy gwarzono ochoczo i śmiano się, gdyż śniadanie rozwiązało już języki wielu starszym mężczyznom i kobietom. Dopiero, gdy ozwały się dzwony kościoła, umilkli wszyscy, a Elza wybuchła płaczem. Hansina natomiast zachowała przez cały czas wyraz surowy, niemal ponury, jaki jej nie opuszczał w chwilach wielkiego wzruszenia.
Słońce złociło kościół, wąski pas lądu i błękitną toń fjordu, oraz urwiste, przeciwległe brzegi. Po niebie snuły się lekkie chmurki i przelatały stada szpaków, a z dali dolatał wrzask mew, białych jak piana morska. Pod murem kościoła ujrzano bryczkę biskupa, a gdy wozy podjechały na sam przylądek ukazał się oczom wszystkich sam dostojnik, przybrany w jedwabny ornat, z orderami na piersiach, w postawie pełnej namaszczenia. Niezapomnianą była dla całego orszaku chwila, kiedy ten wielki człowiek, odkrywając głowę, przystąpił do noworzeńców i z czcią wielką wprowadził ich do świątyni.
Mowa jego krótka była i przypominała toast weselny. Biskup zaliczał się do postępowych duchownych, używających tonu zwykłej konwersacji, którzy wymawiają słowa „Chrystus,“ lub „Duch