Po polu, położonem na wzgórzu, w stronie północnej Vejlby, kroczył mężczyzna i orał. Smukłą postać jego okrywała opończa ze zgrzebnego płótna, a fałdziste, workowate spodnie tkwiły w ordynarnych butach z cholewami, tworząc wielkie fałdy na kolanach. Na głowie miał zniszczony kapelusz pilśniowy, z pod którego szerokich skrzydeł spadały wypełzłe na słońcu i deszczu, dlugie włosy. Pierś okrywała mu broda jasna, którą wiatr zarzucał od czasu do czasu na ramię.
Twarz miał wychudłą, czoło wąskie, zapadłe skronie, a oczy wielkie, jasne i łagodne.
Dziesięć łokci nad jego głową wirowało stadko wron, przysiadały co chwila jedna po drugiej w bruździe tuż za pługiem, następując oraczowi na pięty i odskakując ostrożnie w bok, ile razy szarpnął cuglami, by przynaglić wolny krok pary chudych, z wysiłkiem naprzód padanych koni.
Oraczem był proboszcz Vejlby i Skibberupu, Emanuel, którego słusznie, czy niesłusznie parafjanie zwali „apostołem czasów nowych,“ a z którego nazwy pokpiwali sobie różni, mniej przychylnie dla ruchu ludowego usposobieni koledzy z sąsiednich parafji. Mimo tego stroju i zapuszczonych