Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/239

Ta strona została przepisana.

Emanuel, a miano to zakorzeniło się do tego stopnia, że chrzesne imię malca poszło niemal w zapomnienie.
Na widok płata waty na uchu zawołał Emaunel.
— Cóż to znowu, chłopcze? Czy ci gorzej może na ucho?
— Tak... troszkę! — odparł malec cicho, jakby ze wstydem.
— Głupia sprawa z tem uchem! Ale pewnie wszystko razem, to bagatela... prawda?
— Już nie boli, nie czuję wcale bólu! — zapewniał malec solennie.
— No to dobrze chłopcze! Pokaż że jesteś dzielny junak, który sobie nie robi nic z drobnostek. Mazgaje do niczego nie doprowadzą w życiu... nieprawdaż?
— Tak.
— Pamiętasz pewnie, żeśmy mieli po obiedzie jechać do młyna. Nie mamy, zaiste, obaj czasu na chorowanie... prawda
Druty stojącej na drodze Hansiny zamigotały żywiej. Gdy wszyscy zamilkli, ozwała się:
— Myślę, doprawdy, że lepiejby dziś chłopca zostawić w domu, Emanuelu! Przez cały ranek miał się dość źle.
— Tak, droga moja, ale jak sama słyszysz, Wszystko minęło. Sam powiada, że go nic a nic nie boli. Świeże powietrze pomóc mu tylko może. Świeże powietrze, to lekarstwo Pana, powiada stare przysłowie. Chłopak siedział ciągle w domu w czasach ostatnich i dumał bez końca, dlatego też trochę przybladł.
— Zdaje mi się, Emanuelu, żeśmy winni więcej dbać o chłopca, a najlepiej byłoby raz pomyśleć na serjo o sprowadzeniu lekarza. Od dwu już blisko