Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/240

Ta strona została przepisana.

lat uskarża się na to swoje ucho, przeto musi być w tem coś złego.
Emanuel zawahał się z odpowiedzią. Nie pierwszy już raz rozmawiali na ten temat, nie mogąc się pogodzić.
— Oczywiście Hansino... jeśli to uważasz za słuszne, sprowadzimy lekarza. Wiesz atoli, że ja osobiście niewielkie mam zaufanie do doktorów. Zwłaszcza wiesz, co sądzę o doktorze Hassingu. Tego rodzaju przypadłości uszne, to rzecz zwyczajna u dzieci i mijają same, byle zostawić czas naturze na naprawę niedomagania. Tosamo powiada matka twoja, a ma ona chyba dosyć doświadczenia... nieprawdaż? Weźno ten powróz, chłopcze! Nie mogę uwierzyć, że Stwórca tak licho uorganizował człowieka, by konieczną była interwencja rąk lekarza, kiedy coś chwilowo zakłóci normalny porządek. Przypominam sobie z dawnych lat dwu kolegów, którzy zaniemogli na oczy, po ospie zdaje mi się. Jednego leczył doktor, a nawet profesor wszechnicy i póty mu wstrzykiwał różności i pędzlował powieki, w imię świętej wiedzy, aż biedaczysko oślepł. U drugiego pozwolono naturze namyśleć się nad sposobami leczenia i w krótkim czasie wszyscy zazdrościli mu bystrości wzroku. Zdaje mi się, że wydarzenie to powinno być nam nauką. Zresztą zużyliśmy już wszystek olejek, przyniesiony przez Maren Nilsen od starej Grety ze Strynö, a to doskonale zrobiło chłopcu. Ale nie sprzeciwiam się, czyń, co chcesz, droga Hansino... Chodźno, chłopcze, chodź...
Przy ostatnich słowach podniósł syna oburącz i posadził go na grzbiecie konia.
Hansina milczała. Emanuel zawsze odnosił zwycięstwo w tych drobnych sporach, dotyczących