Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/242

Ta strona została przepisana.

gorliwie zajętego czytaniem „Gazety ludowej,“ chłopskiego organu okręgowego. Był to ciemnowłosy dwudziestokilkoletni chłopak średniego wzrostu, barczysty i posiadał mocny grzbiet. Nos zadarty miał w górę i tłuste, rumiane policzki, okryte mchem zarostu. Wielkie podwórze plebanji, tak czyste i spokojne za rządów proboszcza Tönnesena, że symbolizowało stosunek kościoła vjelbijskiego do tejże gminy, wyglądało teraz niechlujnie jak u pierwszego lepszego komornika. Wszędzie walały się narzędzia gospodarcze, leżały liczne, rozwalone kupy słomy, a z otwartych drzwi stajni dolatał ryk bydła, domagającego się karmy południowej. Tu i owdzie stały, pokrywając nierówny bruk, kałuże solanki śledziowej, rozlanej umyślnie w celu wytępienia zielska, a pod drzwiami kuchni kury grzebały w odpadkach.
— Cóż cię tak bardzo zajęło, Niels? — spytał Emanuel, puszczając Sigrid i zesadzając syna z konia. — Cóż tam nowego w gazecie?
Parobek zerknął w stronę pastora i miast odpowiedzieć, uśmiechnął się, rozdziawiając gębę od ucha do ucha.
— Acha, jesteś, widzę, filozof! — zawołał Emanuel. — Czyż może znowu wstąpiłeś na ścieżkę wojenną? Mów, przeciw komu zwróciłeś oszczep tym razem. Daj przeczytać! — dodał, zdjąwszy uprzęż z koni. Parobek podał mu gazetę, a Emanuel zaczął czytać, podczas gdy syn jego napoiwszy konie, wiódł je do stajni.
— Gdzież to? Acha, tutaj! O wyższych uczelniach i rozwoju moralności. Ho, ho! Początek naprawdę dobry... Nie krępujesz się, widzę, w słowach...