Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/243

Ta strona została przepisana.

Parobczak, wpatrywał się z napięciem w twarz czytającego pana swego i ile razy Emanuel dał wyraz aprobaty skinieniem głowy, lub lekkim okrzykiem, małe, ciemne, zagrzebane niemal w policzkach oczy autora nabierały coraz to większego blasku.
— Ten artykuł przynosi ci naprawdę zaszczyt, Niels! — powiedział Emanuel, oddając mu gazetę.— Wyrabiasz się na dziennikarza, ani słowa... Bacz tylko chłopcze, byś się nie utopił w atramencie. Manja bazgrania, to trucizna, przeto nie należy z nią igrać.
Przerwała mu Hansina, która wróciła ścieżką przez ogród, a teraz stojąc na wysokich kamiennych schodach domu, wezwała na obiad.
— Musimy się pospieszyć, chłopcze! — zawołał — Niels, na syna, wnoszącego uprzęż do wozowni. — Nils, skoczno, proszę cię po starego Soerena. Jest za wygonem na buraczysku. Około trzeciej popołudniu siedział przy oknie znanej ogólnie, paradnej izby wójta gminnego Jensena, człowiek chudy, wysoki, ubrany w ciemne odzienie z samodziału, o wysoko sterczącym kołnierzu i wąskich rękawkach. Pochylił się, ramiona oparł o kolana i złożył ręce. Bladą, piegowatą twarz, niemal poziomo zakończoną w górnej części, pasem nisko przyciętych rudawych włosów, obejmowała u dołu rzadka broda, opadająca na czarną krawatkę i pikowany, zgoła już niemodny teraz napierśnik. Łokcie tkwiły w ciasnych, czarnych mankietach ż nieprzemakalnego płótna, ściskając je tak, że cała krew zdawała się napływać do wielkich, sino-czerwonych dłoni. Był to tkacz Hansen.