Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/250

Ta strona została przepisana.

i powiedzieli im jasno, na co się zanosi. Musimy się zbroić! Armatom bezprawia przeciwstawimy gromy bożych przykazań!
— Czekaj! Czekajno, Emanuelu! — powiedział wójt, kładąc mu dłoń na ramieniu, podczas gdy Hansen obrócił się znacząco i wytarł nos palcami — Nie wolno nam w pierwszej linji popadać w roznamiętnienie. Nie wiemy przecież nic narazie pewnego, a składać się do strzału należy wówczas dopiero, gdy zobaczymy niedźwiedzia. Tak powiada stare przysłowie. Ja, ze swej strony sądzę, że wszystko to są jeno pogłoski, puszczone z rozmysłem przez rządowców, w celu stopienia naszych przedstawicieli w obu Izbach, a może też coś w rodzaju balonu próbnego, dla wybadania nastroju, panującego w państwie.
— A gdyby to nie były plotki... — zaoponował Emanuel — gdyby rząd wykonał istotnie swą pogróżkę... gdyby rozpędził przedstawicieli ludu i postawił przemoc na miejscu prawa... cóżby się wówczas stało? Powiedz, co wówczas...?
Wójt spojrzał na Emanuela z lekceważeniem, potem zaś ozwał się przesadnie uroczyście, uderzając jednocześnie mocno ręką w stół:
— Gdyby miało dojść aż do tego... niech Bóg zachowa... wówczas powstałoby w całym kraju przeszło trzysta tysięcy obywateli i huknęliby jednym głosem: — Wara!... Mamy was dość! — Wszakże mam rację... prawda?
Powiedziawszy to, zwrócił się do trzech Skibberupaków, którzy odkrzyknęli gromko: — Słusznie! — zaś mały, tłusty chłop vjelbijski potwierdził żywo skinieniem głowy.