Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/259

Ta strona została przepisana.

wami,“ jak zwał oświeconych chłopów swego czasu, ku którym pałał nienawiścią i pogardą, tylko skutkiem owego, jak mówił „nieszczęsnego zbiegu okoliczności“, któremi go oplątywał los, zawsze prześladując do końca życia. Wieczorem dnia tego ucałował z wzruszeniem dzieci, urządził rozdzierającą serca scenę pożegnania z żoną, co czynił teraz stale, wychodząc choćby na godzinę, i ruszył do towarzysza niedoli, kupca Villinga, by się pożalić na swą biedę, a także dostać może szklaneczkę „napoju zapomnienia“, jak się wyrażał. Na nieszczęście spotkał tuż pod bramą plebanji Emanuela, który go wziął zaraz pod ramię, wołając z serdecznem rozradowaniem:
— Jakże to pięknie z twej strony, drogi przyjacielu, że chcesz nas odwiedzić po tak długiej nieobecności! Witam, witam z radością wielką!
Siedział tedy pośród „pastuchów i śmierdzących gnojowozów,“ jak zwał chłopów, a wściekłość nadawała barwę siną wrzodom, okrywającym twarz jego. Tymczasem osłabło napięcie rozmowy, a nawet po chwili ścichli wszyscy. Siedziano, czekając, by Emanuel, czy ktoś inny zabrał głos, opowiedział coś, przeczytał, objaśnił jakąś przypowieść, lub coś podobnego uczynił. Emanuel natomiast nie zauważył milczenia, obszedł w koło salę, uścisnął każdemu z obecnych dłoń, potem zaś siadł za stołem i popadł w głęboką zadumę. Zebranie u wójta wzburzyło jego umysł tak, że drżał z niepokoju co przynieść może najbliższa przyszłość.
— Czy dziś nie weźmiemy się do niczego? — spytał zuchwały głosik z ławy dziewcząt. Ten dźwięk, oraz towarzyszący mu cichy śmiech zebranych otrzeźwiły wkońcu Emanuela. Podniósł głowę i rzekł: