Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/264

Ta strona została przepisana.

i obory, kupiec Villing robił wcale niezłe interesy, obracając swym małym kapitalikiem.
Dziennik, który czytał, było to pismo reakcyjne, znane z obszernego traktowania spraw osobistych sfer wyższych i najwyższych stolicy. Zdawiendawnapismo to było ulubioną lekturą obojga małżonków i nie mogli zeń zrezygnować, mimo że niezbyt bezpiecznie było trzymać w tych czasach w domu tak źle widziane pismo rządowe, zwłaszcza wobec szeroko rozgałęzionego systemu szpiegowskiego tkacza Hansena. Nie abonowali też dziennika sami, ale otrzymywali go potajemnie od pewnego dostawcy, jako papier pakunkowy, wraz z towarami.
Tego wieczora właśnie mieli nielada uciechę, bowiem numer zawierał łokciowej długości sprawozdanie ze świetnego balu dworskiego, to też Villing miał pole do rozwinięcia całego swego deklamatorskiego talentu. Wzorem niewykształconych ludzi przybierał uroczysty ton, a głos jego wibrował po kaznodziejsku, ile razy ujrzał drukowane słowo. Jak zawsze w chwilach głębokiego wzruszenia, chwytając się za jeden z bokobrodów, czytał co następuje:
Z punktualnością, którą pewien genjalny pisarz nazwał uprzejmością książąt, przybyli najdostojniejsi i dostojni goście z uderzeniem dziewiątej, otoczeni wspaniałą, w całem znaczeniu słowa, świtą. Baśniowo wprost oświetlona wielka sala rycerska wyglądała w tej chwili jak marzenie. Różnobarwne uniformy panów, zasiane połyskliwemi orderami, a więcej jeszcze toalety dam, jarzące się od przepysznych diamentów, rubinów i szafirów wprawiały widza wprost w oszołomienie. — Ach! przerwał — sobie Villing, rzucając pełne zachwytu spojrzenie żonie — Jakże to musiało wyglądać... nieprawdaż!