Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/267

Ta strona została przepisana.

— Dobrze! Możesz już zamknąć i iść spać. Tylko nie świeć za długo, chłopcze! Dobranoc!
Gdy drzwi zostały zamknięte, a Villing upewnił się, że praktykant odszedł, wziął ponownie gazetę, chcąc czytać dalej. Ale znowu za brzęczał dzwonek, drzwi rozwarto tym razem szybko i hałaśliwie, a kupiec usłyszał, że praktykant podnosi deskę lady i wpuszcza kogoś w głąb sklepu. Ledwo zdążył Villing cisnąć gazetę w szufladę i zasunąć ją, gdy otwarto drzwi boczne.
— A, to pan? — krzyknął z ulgą na widok barczystej postaci weterynarza Aggerbölle, ociekającej wprost wodą — Gdzieżeś to pan u djaska chodził na taką szarugę?
— Wracam... hm... wracam od pacjenta! — zamruczał Aggerbölle ponuro, rozglądając się, gdzieby mógł umieścić kapelusz i laskę.
— Psi czas... błocisko — dodał — trudno się nawet pokazać u kogoś w takim stanie.
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony, żeś wstąpił! — ozwała się pani Villing życzliwie, spozierając z napomnieniem na męża, który wcale nie ukrywał, że wizyta owa sprawia mu przykrość — Siedzimy przeważnie sam na sam, to też cieszy nas, gdy się zjawi któryś z przyjaciół. Cóż tam słychać u pana w domu, wobec tej pluty i wilgoci w ostatnich czasach.
Aggerbölle puścił pytanie mimo uszu, siadł przy stole i jął miotać półgłosem klątwy na ludzi i świat. Czynił tak zawsze, ile razy chciał pożyczyć pieniędzy, albo przydłużyć sobie kredyt. Villing znał to i milczał. Niedawno obłożył sekwestrem resztę ruchomości weterynarza i wiedział, że zeń nic już wydusić niesposób.