Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/27

Ta strona została przepisana.

— Oczywiście, oczywiście! przerwał jej proboszcz i rozpoczął na nowo wędrówkę po pokojach — Zgadzam się w tej kwestji zupełnie z tobą... zupełnie... hm! Ano! — dodał, spoglądając na zegar — Widzę, że godzina późna. Trzeba będzie zasiąść do roboty.
Pocałował córkę na dobranoc w czoło i poszedł do pracowni.
Zaledwo się drzwi za nim zamknęły, skrzypnęły drzwi jadalni, a z szpary wyjrzało torfiasto-brunatne oblicze starej, kulawej służebny. Zobaczywszy, że panienka sama, wśliznęła się do pokoju i udała, że coś robi koło pieca. Ciągle przytem obracała głowę w stronę Ranghildy i spozierała ku niej chytrze, z zaciekawieniem. Wkońcu przykulała, stąpając cicho w pończochach, do stołu i rzekła, mrużąc z dowcipnym wyrazem oczy:
— No, jakże on się panience podoba?
— Kto? — spytała Ranghilda, podnosząc głowę i patrząc na nią ostro.
— No, oczywiście on... kapelan.
W szaro-modrych oczach panny błysnęło, jakby miał zaraz paść grom. Ale rozmyśliła się, pokonała gniew, spróbowała nawet uśmiechu i odparła szybko, jakby ze szczerą swawolą:
— Dziękuję ci, droga Lono! Podoba mi się naprawdę bardzo. Jestem nawet poprostu zakochana. Jutro odbędą się nasze zaręczyny, a w czwartek ślub. Przyjdźże, Lono, proszę cię, w przyszłą niedzielę na poczęstunek z racji narodzin mego pierwszego synka, a zostaniesz matką chrzestną. Oboje z mężem będziemy ci bardzo wdzięczni... Cóż, czyś zadowolona?
Stara służebna wysunęła dolną szczękę na znak, że się czuje obrażoną, i mrucząc ruszyła ku drzwiom.