Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/273

Ta strona została przepisana.

Nie mógł się już opanować dłużej. Łzy popłynęły mu z oczu, pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.
— Drogi panie Aggerbölle! — zawołali jednogłośnie mąż i żona, zdjęci szczerem współczuciem. Villing uderzył go po kolanie i powiedział: — Nie rozpaczajże tak, przyjacielu! Zobaczysz pan, że ciepło i słońce przywrócą zdrowie drogiej żoneczce pańskiej. Gdy wiosna nastanie, zapomnimy wszyscy o dokuczliwościach długiej zimy.
Ale nie zważał już na nic. Popadł w ponurą rozpacz, będącą u niego jednem ze zwykłych stadjów pijaństwa. Wkońcu podniósł ciężko głowę i rzekł zachrypłym, jakby nie swoim głosem:
— Wiecie państwo, tu na wsi jest coś w powietrzu, jakieś djabelstwo tkwi wszędzie...
— Ach, panie Aggerbölle! — jękła pani Villing — Znowu pan powtarza te słowa, które mnie wprawiają w drżenie.
— Raczy pani wybaczyć, droga pani Villing, ale nie rozumiemy się wcale. Nie wierzę w duchy zjawy, czy strachy i takie bajdy zostawiam gnojowozom. Mimo to jednak twierdzę, że się tu jakieś czary odbywają, że szatańska moc jakaś wysysa z nas krew i życie, że marniejemy my, którzyśmy się na wsi nie urodzili...
— Przestańże raz, Aggerbölle! — zawołał Villing — Nie mów już o tem, drogi przyjacielu! Zrób pan sobie jeszcze szklaneczkę grogu i rozpogódź trochę myśli. Zagramy sobie dziś... nieprawdaż? Wszystkim trojgu przyda się jakaś rozrywka w tych strasznych czasach.
Aggerbölle wyprostował się, jakby wstał ze snu, i przeorał palcami obu rąk włosy, drżąc przytem