Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/274

Ta strona została przepisana.

mocno, we właściwy sobie sposób. Zerknął niepewnie ku zegarowi na postumencie i mruknął:
— Muszę iść do domu.. obiecałem, zdaje mi się, żonie, że wrócę rychło...
— O nie, drogi przyjacielu! — zaprotestował kupiec — Nie pozwolimy panu wracać do domu w tym nastroju. Zaraziłbyś pan jeno żonę smutkiem swoim. Wspomnij pan, że niedawno przegrałeś do mnie trzynaście tysięcy koron! Należy się panu rewanż... Droga Sino, dajże karty i przyrządź panu Aggerbölle jeszcze pół szklaneczki grogu!
Na sam widok kart, zmiękł opór weterynarza. Małżeństwo Villngowie nie ponosili jednak, grając z nim, takich ofiar, jakby się wydawało. Musieli, coprawda, zrezygnować z gry o gotówkę, gdyż zbankrutował zupełnie, atoli nie stracili zainteresowania dla gry, wynalazłszy szczęśliwie metodę fikcyjnego kredytu, co pozwalało robić obliczenia, podnosić stawki do zawrotnych cyfr, słowem dawało pole fantazji żądnej liczenia i dodawania.
Zasiedli niebawem przy uprzątniętym stole i rozdano karty do „latającego lombra.“
— Idę! — oświadczył natychmiast Aggerbölle, który był na ręku.
— I ja! — rzekła pani Villing.
— Licytuję dalej! — zawołał kupiec, wyciągając rękę po karty renonsu, leżące na stole. Ale weterynarz uprzedził go i, odsuwając napuchłą pięścią karty, oświadczył, że gra z ręki, bez kupna.
— Trzymajmy się ostro, bo okręt tonie! — zawołał ochoczo Villing — Siadłeś pan, widzę dzisiaj na szczęśliwem miejscu, drogi Aggerbölle.
Weterynarz wsadził na nos binokle, które sobie sprawił przed kilku latami, by udowodnić gnojo-