Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/279

Ta strona została przepisana.

pokoju wesoły, pełen zaufania, przepojony swem wielkiem dziełem, traciła zaufanie w własne słowa. Patrząc z jaką wiarą i z jak radosnem poświęceniem pełni swój zawód, nie wiedziała co mówić i uczuwała wstyd, że chce go niepokoić drobnemi, codziennemi troskami swemi.
Kilka urywanych, ostrych wykrzyków z sypialni zbudziło ją znowu. Położyła robotę i podeszła do łóżka syna, ale spał, z pozoru całkiem spokojnie. Sądząc, że się przesłyszała, chciała już odejść, gdy nagle rzucił się nawznak, zazgrzytał zębami i krzyknął trzy razy przeraźliwie.
— Dziecko drogie, cóż ci to? — spytała, sadzając go na łóżku, by go obudzić.
Malec przetarł piąstkami oczy, spojrzał na matkę wielce zdziwiony i rzekł wreszcie:
— Nic mi nie jest!
— Czemuż więc krzyczysz tak? Czy ci się co brzydkiego śniło? Czy cię co boli?
Nie słyszał, zda się, jej słów, patrzył przed siebie, zajęty czemś bardzo i zarazem trwożny.
— Mamo! powiedział.
— No cóż chłopcze, co ci jest? Takeś mnie przeraził!
— Mucha mi wpadła do głowy.
— Co też ty mówisz? Śniło ci się... nieprawdaż? Połóż się i zaśnij, to przejdzie...
— Nie mamo, mówię prawdę! — upierał się — Czuję dobrze. Nie może, widać, wyjść z powrotem.
Przy ostatnich słowach buzia mu się wykrzywiła i po krótkiej walce z ambicją rzucił się z płaczem w ramiona matki, która pogładziła mu włosy, a dzieciak, dobry z natury, otarł rychło oczy