Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/280

Ta strona została przepisana.

i wlazł pod kołdrę. Westchnął, podsunął dłoń pod policzek i za chwilę spał już w najlepsze.
Hansina stałą przy łóżku. Dziwne słowa i zachowanie chłopca zaniepokoiły ją bardzo. Nie wiedziała co czynić, ale patrząc na malca przy świetle lamki nocnej, dała sobie słowo uroczyste, że nie będzie dłużej zwłóczyła i upewni się co do stanu syna. Zaraz tego wieczoru jeszcze umyśliła sobie pomówić z Emanuelem i tym razem nie ustąpić, aż zostanie wezwany lekarz, który powie jej, co jest dziecku.

Dochodziła dziesiąta, a Hansina cerowała pończochy dzieci w wielkiej sali, gdy wrócił Emanuel, wołając od proga obyczajem chłopskim: Pokój temu domowi!... Trzymał zagasłą latarnię w jednej, a dębowy kij sękaty w drugiej ręce. Jasna broda jego zwichrzona była i rozrzucona po płaszczu z czarnego fryzu, podobnym do mniszego habitu. Miał dotąd na głowie kapuzę.
— Czy Niels wrócił? — spytał.
— Nie. Nie słyszałam nikogo.
— I Abelony także niema jeszcze?
— Nie.
— Biedna dziewczyna, ciężką będzie miała drogę. Formalny orkan szaleje na dworze, a przytem ciemno, że oko wykol. Wiatr mi zagasił pod wzgórzem latarnię i ledwo znalazłem drogę. Bogu dzięki, że wreszcie jestem w domu!
Postawił latarnię na ławce, przy drzwiach, odłożył kij i zdjął płaszcz.
— Mam ci dużo do opowiadania! — powiedział wesoło, zbliżając się i chuchając w sine ręce. Do-