Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/282

Ta strona została przepisana.

— To nic, wierzaj mi, to powietrze wiosenne. Dzieci stają się z wiosną niespokojne. Zobaczysz, jutro będzie, z pomocą bożą, zdrów jak ryba.
— Emanuelu, sądzę, że powinnibyśmy jednak...
— Ślicznie wygląda! — ciągnął dalej z uśmiechem. Wzorem ludzi lubujących się własnemi słowami, często nie zwracał uwagi na to, co mówią drudzy. Objął Hansirę w pół i patrzył z wyrazem ojcowskiej szczęśliwości na kędzierzawą główkę, tonącą w białej poduszce — Wygląda jak aniołek na łonie Boga! — powiedział — Czy możesz sobie wyobrazić, droga moja, ludzi mających dzieci, którzyby mogli stać się zaprzańcami? Dla mnie śpiące dziecko, to odblask wyraźny światłości niebiańskiej, to urocze przypomnienie obietnic życia drugiego, szczęścia i spokoju. Zobaczmyż teraz — dodał, przerywając sobie i puszczając żonę — co słychać z dwoma innemi krasnoludkami? Im się, sądzę, nic złego nie przydarzyło? Ocho, tłuściocha chrapie aż miło...
Mówiąc to, chodził od łóżka do łóżka, pochylając się na każdą, jak mawiał, z „trzech tonn złota.“ Sięgał jednocześnie do kieszeni i, dobywając rogalki z cukrem i kminkiem, wtykał je pod poduszki w ten sposób, by dzieci ujrzały łakocie zaraz po przebudzeniu.
— Wstąpiłem na moment do piekarni. Nie sposób wracać z pustemi rękami w dniu tak jak dzisiejszy ważnym. Tak! Teraz najlepiej będzie iść spać, zostawiając dzieci w spokoju. Muszę ci jednak jeszcze coś powiedzieć. Tyle się stało rzeczy. Chodźmy.
Wrócili, Emanuel chodzić zaczął po wielkiej sali i opowiadał szczegółowo o wszystkiem, co się