Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/29

Ta strona została przepisana.

radca, potrząsał głową, zwalczając dzikie pomysły.“ Kości zostały rzucone. Dziarski jego brat, porucznik gwardji, mógł sobie teraz chodzić po ulicach bez obawy, że go zobaczy w kapeluszu, urągającym najnowszej modzie, lub z kimś, kto „nie zaliczał się do towarzystwa.“ Również droga siostrzyczka jego, żona konsula generalnego, nie potrzebowała już ronić łez, ubolewając nad brakiem salonowej ogłady brata i niedomaganiami manier jego. Emanuel wyjechał, znikł „seminarzysta“ i prędko już pewnie nie powróci.
O nie, zapewne nie powróci. Rozradowany, posłał spojrzenie po szafirowej, lśniącej roztoczy śnieżnych pól i czuł, że wydostał się z głębi przepastnej studni w krainę bliżej nieba położoną. Wokół widać było małe, czerwonawe światełka oświeconych domów, co wyglądały jak gwiazdki spadłe w śnieg. Wszystko otulał zaziemski jakiś spokój. Pod sklepieniem niebios nie było odgłosu innego poza brzękiem zardzewiałych janczarów na łbach końskich, ale w niezmiernej ciszy podźwięk ten rozbrzmiewał tysiąckrotnie, jakby powietrze pełne było niewidzialnych, dzwonów.
Położył na kolanach dłonie i zapadł w myśli. To oto miejsce stało mu się ojczyzną! Miał wędrować po tych polach i wchodzić do tych chat, jako wybrany sługa boży!... Zapragnął stać się godnym tego wielkiego zadania, jakie mu powierzonem zostało. Zapragnął, by nań spłynęła łaska szerzenia błogosławieństwa i pokoju bożego, choćby wnieść je miał do jednej jedynej chaty nędzarzy.
Tak się zamyślił, że nie spostrzegł, iż chłopak, służący mu za woźnicę, obraca się ciągle ku niemu, jakby chciał przemówić, i za każdym razem tonie