Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/31

Ta strona została przepisana.

Kapelan doznał dziwnego uczucia na widok tej czeredy nieznanych, ciekawie go oglądających ludzi. Zamyślił się, czyby nie należało przemówić. Byli to niewątpliwie parafjanie jego.
Z gromady wystąpił nagle wysoki, brodaty mężczyzna z twarzą huna, dominujący nad resztą i zda się, nawykły przemawiać imieniem wszystkich. Chwycił w białe, lśniące zęby palce rękawicy, ściągnął ją z prawej dłoni i ozwał się donośnym głosem:
— Przepraszam bardzo, panie pastorze. Jesteśmy mieszkańcy Skibberupu, a dowiedzieliśmy się właśnie, że ksiądz dobrodziej ma być naszym nowym kapelanem. Prosimy tedy, by nam było wolno powitać swego duszpasterza. Witamy księdza pastora Hansteda!
Zaraz przystąpili spiesznie inni i zanim się mógł kapelan namyślić, ujrzał wyciągniętych ku sobie tuzin czerwonych dłoni, żądnych wyrazić mu dobroduszne powitanie.
Zmieszał się na chwilę. Uczuł, że powinien coś powiedzieć i spostrzegł, że ludzie na to czekają. Ale wszystko stało się nagle, to też nie przychodziło mu nic do głowy. Powtarzał jeno dziękuję! dziękuję! i ściskał serdecznie podawane dłonie.
W tej chwili pracujący na przedzie zawołali, że zapora usunięta. Woźnica ruszył cuglami i sanki zaczęły się posuwać.
W ostatniej chwili błysła nagle kapelanowi myśl i zawołał:
— Bądźcież zdrowi, przyjaciele. Dzięki wam za powitanie. Raduję się szczerze, że napotkałem